W skromnym i na biało
umalowanym wiejskim kościółku usiedliśmy później na górnych
miejscach, które zwykle rezerwowane były dla patrona. Patrzyliśmy
stamtąd na ludzi, którzy przyszli tu w Zielone Świątki oraz na
ołtarz udekorowany gałęziami młodej brzozy. Naprzeciwko po
drugiej stronie wisiały tabliczki pamiątkowe, na których gotyckim
charakterem pisma zapisane były imiona przodków Bernstorffa oraz
innych członków wspólnoty, którzy zginęli w wojnach minionego
stulecia.
Rozmyślałam sobie wtedy
o burzliwym czasie, jaki zapanował na zewnątrz, o Niemczech, które
stały się takie obce, o wszystkim, co jeszcze nas czekało, o
rządach i systemach, które przychodzą i odchodzą, i nagle pojęłam
co to oznacza, że taka wyspa jeszcze istnieje. Zrozumiałam, że
jest to taki biegun stałości, którego rytm wyznacza jedynie zmiana
pór roku i mijających generacji. Rosną tu drzewa, a wraz z nimi
rosną dzieci właścicieli, pracowników, chłopów, aż w końcu
nadchodzi czas, gdy przejmują oni przypisaną im rolę i zajmują
swoje miejsce w systemie odpowiedzialności, w którym wszyscy bez
wyjątku partycypują. Ale sceneria pozostaje zawsze ta sama: ten sam
stary park, te same pola, te same rozmarzone aleje, ten sam stary
kościółek, którego pastorzy wolno przerzucają stronice swojej
kroniki, wpisując nowych właścicieli ziemskich, a pod nazwiskami
starych stawiając krzyżyk.
Co będzie, jeśli
pewnego dnia i ta wyspa na skutek niespokojnych czasów i ludzkich
poczynań zostanie stracona? Co stanie się, gdy panoszące się na
zewnątrz bezprawie i arogancja zniszczą to ostatnie schronienie
rozwagi i ciszy? Naszym losem będzie wtedy kierował przypadek, tak
jak losem tysięcy uciekających, którzy nie będą mieć ani
ojczyzny, ani żadnej miary czy odpowiedzialności, a dzień następny
będzie równie niepewny jak i dzień wczorajszy.
Marion Gräfin
Dönhoff, W imię
honoru, s. 42
– 43, Kielce
2009.
Zdjęcie autorstwa Piotra Puszkara