poniedziałek, 9 listopada 2015

   Gdy zapadał się pode mną oszroniony dzień – zasiadałam obok długiego wieczoru. Patrzyłam mu prosto w oczy splatając dłonie na kolanach. Powiedziano mi jesienią, że to już czas. Na tle rzędów książek wyglądać musimy komicznie. Wyglądam przecież jak dziecko – a tu nagle zawstydzający, poważny gość. Ten związek od początku widniał jedynie na papierze. Poznawał to także przechodzień, któremu przemykały oczy wpatrzone w jeden punkt.
Żądał niemal, abym przychodziła do łóżka w długiej białej koszuli. Moja księżno szeptał, gdy składałam głowę na jego piersi. Przeczesywał wówczas palcami włosy.
Zapalał najpierw księżyc w piersi, abym odzyskała dech zagubiony w słońcu. Później gwiazdy we włosach, zorze w głębi oczu – wokół przecież tak głęboki mrok. Nic nie robił sobie z moich wymówek; siadaj – prosił, chcę słuchać o tym, co dziś cię zachwyciło. Czy wzrusza cię czerwień dzikiej róży przy pomarańczowych drogach? Czy gdy patrzysz na to, co kochasz, policzki przyprószają się drobną, różową trzmieliną?
Wyśmiewał moje pytania, rozczulały go odpowiedzi. Ujmował kojąco twarz, gdy miewałam sny z krainy zapomnienia. Każdego poranka otrzymywałam do śniadania zawsze ten sam zestaw: ptaki w oknie, słońce na czole, kasztany na sercu.
Może dlatego nigdy nie czułam się porzucana.
   Gdy za­pa­dał się pode mną oszro­nio­ny dzień – za­sia­da­łam obok dłu­gie­go wie­czo­ru. Pa­trzy­łam mu pro­sto w oczy spla­ta­jąc dło­nie na ko­la­nach. Po­wie­dzia­no mi je­sie­nią, że to już czas. Na tle rzę­dów ksią­żek wy­glą­dać mu­si­my ko­micz­nie. Wy­glą­dam prze­cież jak dziec­ko – a tu nagle za­wsty­dza­ją­cy, po­waż­ny gość. Ten zwią­zek od po­cząt­ku wid­niał je­dy­nie na pa­pie­rze. Po­zna­wał to także prze­cho­dzień, któ­re­mu prze­my­ka­ły oczy wpa­trzo­ne w jeden punkt.
Żądał nie­mal, abym przy­cho­dzi­ła do łóżka w dłu­giej bia­łej ko­szu­li. Moja księż­no szep­tał, gdy skła­da­łam głowę na jego pier­si. Prze­cze­sy­wał wów­czas pal­ca­mi włosy.
Za­pa­lał naj­pierw księ­życ w pier­si, abym od­zy­ska­ła dech za­gu­bio­ny w słoń­cu. Póź­niej gwiaz­dy we wło­sach, zorze w głębi oczu – wokół prze­cież tak głę­bo­ki mrok. Nic nie robił sobie z moich wy­mó­wek; sia­daj – pro­sił, chcę słu­chać o tym, co dziś cię za­chwy­ci­ło. Czy wzru­sza cię czer­wień dzi­kiej róży przy po­ma­rań­czo­wych dro­gach? Czy gdy pa­trzysz na to, co ko­chasz, po­licz­ki przy­pró­sza­ją się drob­ną, ró­żo­wą trzmie­li­ną?
Wy­śmie­wał moje py­ta­nia, roz­czu­la­ły go od­po­wie­dzi. Uj­mo­wał ko­ją­co twarz, gdy mie­wa­łam sny z kra­iny za­po­mnie­nia. Każ­de­go po­ran­ka otrzy­my­wa­łam do śnia­da­nia za­wsze ten sam ze­staw: ptaki w oknie, słoń­ce na czole, kasz­ta­ny na sercu.
Może dla­te­go nigdy nie czu­łam się po­rzu­ca­na.
   Gdy zapadał się pode mną oszroniony dzień – zasiadałam obok długiego wieczoru. Patrzyłam mu prosto w oczy splatając dłonie na kolanach. Powiedziano mi jesienią, że to już czas. Na tle rzędów książek wyglądać musimy komicznie. Wyglądam przecież jak dziecko – a tu nagle zawstydzający, poważny gość. Ten związek od początku widniał jedynie na papierze. Poznawał to także przechodzień, któremu przemykały oczy wpatrzone w jeden punkt.
Żądał niemal, abym przychodziła do łóżka w długiej białej koszuli. Moja księżno szeptał, gdy składałam głowę na jego piersi. Przeczesywał wówczas palcami włosy.
Zapalał najpierw księżyc w piersi, abym odzyskała dech zagubiony w słońcu. Później gwiazdy we włosach, zorze w głębi oczu – wokół przecież tak głęboki mrok. Nic nie robił sobie z moich wymówek; siadaj – prosił, chcę słuchać o tym, co dziś cię zachwyciło. Czy wzrusza cię czerwień dzikiej róży przy pomarańczowych drogach? Czy gdy patrzysz na to, co kochasz, policzki przyprószają się drobną, różową trzmieliną?
Wyśmiewał moje pytania, rozczulały go odpowiedzi. Ujmował kojąco twarz, gdy miewałam sny z krainy zapomnienia. Każdego poranka otrzymywałam do śniadania zawsze ten sam zestaw: ptaki w oknie, słońce na czole, kasztany na sercu.
Może dlatego nigdy nie czułam się porzucana.Gdy za­pa­dał się pode mną oszro­nio­ny dzień – za­sia­da­łam obok dłu­gie­go wie­czo­ru. Pa­trzy­łam mu pro­sto w oczy spla­ta­jąc dło­nie na ko­la­nach. Po­wie­dzia­no mi je­sie­nią, że to już czas. Na tle rzę­dów ksią­żek wy­glą­dać mu­si­my ko­micz­nie. Wy­glą­dam prze­cież jak dziec­ko – a tu nagle za­wsty­dza­ją­cy, po­waż­ny gość. Ten zwią­zek od po­cząt­ku wid­niał je­dy­nie na pa­pie­rze. Po­zna­wał to także prze­cho­dzień, któ­re­mu prze­my­ka­ły oczy wpa­trzo­ne w jeden punkt.
Żądał nie­mal, abym przy­cho­dzi­ła do łóżka w dłu­giej bia­łej ko­szu­li. Moja księż­no szep­tał, gdy skła­da­łam głowę na jego pier­si. Prze­cze­sy­wał wów­czas pal­ca­mi włosy.
Za­pa­lał naj­pierw księ­życ w pier­si, abym od­zy­ska­ła dech za­gu­bio­ny w słoń­cu. Póź­niej gwiaz­dy we wło­sach, zorze w głębi oczu – wokół prze­cież tak głę­bo­ki mrok. Nic nie robił sobie z moich wy­mó­wek; sia­daj – pro­sił, chcę słu­chać o tym, co dziś cię za­chwy­ci­ło. Czy wzru­sza cię czer­wień dzi­kiej róży przy po­ma­rań­czo­wych dro­gach? Czy gdy pa­trzysz na to, co ko­chasz, po­licz­ki przy­pró­sza­ją się drob­ną, ró­żo­wą trzmie­li­ną?
Wy­śmie­wał moje py­ta­nia, roz­czu­la­ły go od­po­wie­dzi. Uj­mo­wał ko­ją­co twarz, gdy mie­wa­łam sny z kra­iny za­po­mnie­nia. Każ­de­go po­ran­ka otrzy­my­wa­łam do śnia­da­nia za­wsze ten sam ze­staw: ptaki w oknie, słoń­ce na czole, kasz­ta­ny na sercu.
Może dla­te­go nigdy nie czu­łam się po­rzu­ca­na.
Istnieją w nas miłości kładące się cieniem.

Zwyczajny, jesienny dzień z chwilą na pobycie wśród drzew. Rano podziwiałam wschodzący owies i gdyby nie chłodne wieczory, zastanawiałabym się, czy oto, za progiem nie czeka czas, wraz z niecierpliwą wiosną. Pracownicy, zlecenia, obowiązki, faktury, wyjazd do miasta. Nigdy nie myślałam, że moje życie będzie wyznaczane przez rytm pór roku, oddanie sprawom chmur, ziemi, ludzi. Szczęście to ukochane dzieciaki ze wsi, które mają gdzieś gadżety i  kaptury pełne liści po naszych "listkowych wojnach" wzdłuż alei. Oparta o stare dęby czuję, jak otulenie i spokój spływają na moje nowe życie.

Poczułam jednak wieczorem ukłucie w piersi, gdy wróciłam do domu. Oto ogień spod starej, niemieckiej kuchni rozświetlał ciepłem i blaskiem kuchnię. Do tego przez okno zaglądał daleki księżyc. Na chwilę oniemiałam. Światło księżyca padało na podłogę.

Pamiętam tę podłogę. Była daleko stąd. Leżeliśmy na niej razem. Padało światło, a ja nienawidziłam świata. Spytałam wówczas, dlaczego, jest tu ze mną, skoro jestem i żałosna i zwyczajnie okropna, niezorganizowana. Usłyszałam spokojne i uroczyste: Ponieważ cię kocham. Odprowadzałam go na drugi dzień. Wracał, ja miałam sobie poradzić. Żegnałam kogoś, kogo już nigdy nie będę rozumieć. Czy znałam jego prawdę?

Dlatego wracając – płakałam całą drogę. Wzdłuż torów, przechodząc mosty, wchodząc po schodach - w imieniu kobiety przemawiały łzy. Nie odpowiedziałam wówczas, w nocy, że każdej pięknej stronie życia, każdej spadającej gwieździe będę nadawała jego imię. Nie wolno mi pytać, dlaczego nie potrafiłam ocalić niczego z tamtego świata, który minął.

Siedziałam na podłodze w kuchni długo, aż skończyło się drewno. Istnieją w nas miłości kładące się cieniem - trwające całe życie.


Wy­śmie­wał moje py­ta­nia, roz­czu­la­ły go od­po­wie­dzi. Uj­mo­wał ko­ją­co twarz, gdy mie­wa­łam sny z kra­iny za­po­mnie­nia. Każ­de­go po­ran­ka otrzy­my­wa­łam do śnia­da­nia za­wsze ten sam ze­staw: ptaki w oknie, słoń­ce na czole, kasz­ta­ny na sercu.
Może dla­te­go nigdy nie czu­łam się po­rzu­ca­na.

\zdv

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz